Recenzja filmu

Trzy minuty. 21:37 (2010)
Maciej Ślesicki
Krzysztof Stroiński
Agnieszka Grochowska

I gdzie ta energia?

O wiele ważniejsza staje się zabawa w przeplatanie kilku równoległych wątków, popis sprawności reżysera i scenarzysty w jednej osobie. Fabuła miejscami bardzo ładnie się klei, ale zaraz potem
Przyznam szczerze, że nie liczyłam na wiele po zapoznaniu się ze streszczeniem tego filmu. Opowiedzieć przez pryzmat kilku osób o tym, co działo się w Polsce w pierwszych minutach po śmierci Jana Pawła II? Czyli kolejny projekt "papieski" robiony na kolanach.  

Na szczęście "Trzy minuty. 21:37" Macieja Ślesickiego nie lansują zbyt nachalnie myśli, że śmierć Papieża diametralnie zmieniła Polaków. O wiele ważniejsza staje się zabawa w przeplatanie kilku równoległych wątków, popis sprawności reżysera i scenarzysty w jednej osobie. Fabuła miejscami bardzo ładnie się klei, ale zaraz potem reżyser naraża się na śmieszność. Chyba zabrakło kogoś, kto by nakazał niektóre zbędne fragmenty wyciąć (producentem filmu też był Ślesicki).

W efekcie "Trzy minuty" to film strasznie nierówny. Zaczyna się jak marna parodia "Nocy na Ziemi" Jima Jarmuscha: z kosmosu obserwujemy rozświetloną Ziemię, nagle wyłania się ciemny kontur Polski. Narrator informuje nas, że w Polsce wyłączono światła po śmierci papieża, ale jednocześnie w tym czasie brytyjski naukowiec zaobserwował w naszym kraju niezidentyfikowaną kumulację energii. Pada pytanie: skąd ona się wzięła? Potem poznajemy pierwszego z kilku głównych bohaterów: to uznany reżyser, wieczny uwodziciel. Załamany po rozstaniu z kolejną partnerką, wraca do nałogu alkoholowego. Nie jest w stanie pracować nawet nad serialem policyjnym. Przełom przynosi dopiero poznanie atrakcyjnej nauczycielki angielskiego. To fajna historia: świetnie zagrana przez Krzysztofa Stroińskiego i Agnieszkę Grochowską. Opowiedziana dynamicznie, z dozą goryczy, ale też humoru. Niestety Ślesicki miał dużo więcej pomysłów na ukazanie "znaczących" wycinków ludzkich losów. I postanowił je wszystkie zmieścić w jednym filmie. Mamy tu malarza (Bogusław Linda) – ląduje sparaliżowany w szpitalu, lecz zachowuje pełną świadomość. Jego dziewczyna oczekująca dziecka będzie chciała skrócić cierpienia mężczyzny. Mamy też kłusownika samotnie wychowującego syna. Ich egzystencja zostanie wyrwana z utartego toru przez tajemnicze pojawienie się pięknego, białego konia... Równolegle z tą narracją obserwujemy inną, rozwijającą się wbrew chronologii: to historia zwykłego chłopaka, w którym budzi się nienawiść. Jak się okaże na końcu filmu – jego destrukcyjna krucjata zaczęła się z zupełnie błahego powodu.

Jestem pełna uznania dla takiej konstrukcji filmu. I pewnie nie wyszłabym z seansu rozbawiona i odrobinę zażenowana, gdyby nie kilka motywów, które znalazły się w "Trzech minutach" kompletnie niepotrzebnie. Pierwszy z brzegu przykład: do sparaliżowanego Lindy wyciąga rękę umierający pacjent z łóżka obok. Kamera zatrzymuje się na tym ujęciu, parafrazując "Stworzenie" Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej... Chwilę później inny pacjent (Tomasz Karolak) zwierza się malarzowi ze swojego życia. - I ch..., pogadałeś sobie – odpowiada mu w myśli unieruchomiony Linda, ponownie stając się Franzem Maurerem. Wolałabym, żeby autor "Tato" poprzestał na tym, co mu wychodzi najlepiej, czyli lekko cynicznym spojrzeniu na rzeczywistość, a nie nachalnie narzucał widzowi podniosły nastrój. "Trzy minuty" śmieszą tam, gdzie mają wzruszać. Gdy natomiast chcą śmieszyć, robią to bardzo udanie. Dlatego nie uważam 128 minut spędzonych na pokazie filmu na Festiwalu w Gdyni za zmarnowane – ubawu było więcej niż na "Milionie dolarów", który to podobno jest komedią.  
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?